Postanowiłam otworzyć nowy wątek, bo jakoś nigdzie do końca się nie odnalazłam i temat starałam się tak jakoś ogólniej zebrać, bo ostatnie dni miałam kiepskie i duuuuuużo myślałam.
Później miałam okres strachu.
Lęk przed kontynuowanie jakichkolwiek wpisów na tym forum. Jeszcze przed ostatecznym rozpoznaniem liczyłam, że będzie dobrze, że histo-pat pokaże jakieś głupoty i będę żyć dalej normalnie, więc wolałam nie zaczepiać tych co już wiedzą... żeby się nie zarazić, albo nie wykrakać - głupie wiem, ale wtedy ten strach tak mnie paraliżował, mimo, że nie miałam rozpoznania to gdzieś pod skórą czułam, że ja już tutaj należę.
Później przyszedł moment diagnozy.
Pamiętam, że jakoś specjalnie się nie zdziwiłam, tak jakbym wiedziała? Z forum i opisów różnych przypadków już wiedziałam co znaczy carcinoma, co to jest G3 i wtedy o dziwo przestałam się bać. Nie wiem czy to był szok (pewnie tak) bo wskoczyłam na tryby:
"OK, nic się nie stało - co robimy?
Zaproponowali mi operację - zapisałam się na termin. Trochę pomyślałam i jeszcze tego samego dnia pojechałam do ZCO na konsultację z jakimś onkologiem, bo w sumie pomyślałam, że od raka są onkolodzy i warto żeby z nim to skonsultować zanim potną mnie "rzeźnicy" z chirurgii twarzowo-szczękowej Poza tym, jak mam problem ze wzrokiem to przecież nie lecę do ginekologa?
Miałam wielkie szczęście bo trafiłam akurat na dyżur pani dr, która mnie tak zwyczajnie poza niczym zbadała, odpowiedziała na pierwsze nurtujące mnie pytania i po krótkim namyśle zapisała mnie do siebie do przychodni. Czułam wtedy mnóstwo determinacji i siły! Byłam pewna, że to pryszcz, takie tam jedno z wielu choróbsk i tyle.
Teraz wiem, że to był potworny szok, tym bardziej, że nie pogodziłam się jeszcze ze śmiercią Taty, który 6 lat wcześniej w 3 miesiące na moich oczach umarł na rozsiany proces nowotworowy.
Później miałam momenty płaczu nie do opanowania. Bałam się, że umrę, że będę cierpieć, widziałam siebie w miejscu Taty ale teraz jakby z jego strony. Mówiłam, że jak diagnoza będzie niepomyślna to ja się zabiję bo nie chcę tak cierpieć... to musiało być straszne dla moich najbliższych, ale pokazuje mi jak wielki ból i strach był wtedy we mnie. Gdy teraz to piszę aż samą mnie przeraża...
W końcu nadeszły chwile kiedy już wiedziałam jaki jest plan leczenia co się będzie działo, jakie są rokowania i to, że moja Pani dr chce mnie wyleczyć było wzmacniające. Uczepiłam się dość wczesnego rozpoznania, dużej wrażliwości tego typu nowotworu na leczenie i terapii radykalnej. W sumie gwarantowany sukces. I wtedy ilość wiary, słuszności swoich decyzji, woli walki i chęci życia był przeogromny.
Otwarcie mówiłam wszystkim, że choruję i że na swoje 31 urodziny będę zdrowa.
Dzisiaj kiedy to wspominam czułam to właśnie tak, ale moja dobra znajoma, która w tym momencie mnie widziała po czasie powiedziała mi, że to był tak desperacki akt rozpaczy i przeogromny szok, że wszystkich naokoło chciałam nabrać, że dla mnie to takie proste. Dziś wiem, że miała racje. Tłumiłam emocje jak się tylko dało. Teraz ważna była Ja - silna, zdeterminowana i pewna wygranej. i nic więcej, żadnych obaw, wątpliwości, żadnych lęków!!
Później gdy w procesie planowania leczenia zostało czekać na moment, w którym ma ono się zacząć przyszło zniecierpliwienie i obawa, że może ten rak tam sobie buszuje i oni już z tym swoim planem za kilka dni będą do tyłu i wszystko będzie nie aktualne. Czas, czas, czas... byłam zaniepokojona, że już mnie nie leczą.
Pojawiły się wtedy wspomnienia śmierci mojego Taty - ból, rozpacz.
I ogólne rozważania na temat śmierci, co jest po życiu, jak to jest jak się umiera?
"Czy umieranie boli? Nasuwały mi się dziwne pytania, typu - może nie warto walczyć, może to ten "mój czas" i przyjąć to po prostu, przecież i tak kiedyś wszyscy umrzemy a ja będę miała to za sobą". Kiedy jakoś sobie to tłumaczyłam czuła spokój, mijał strach i przychodziła akceptacja. Teraz myślę, że była to rezygnacja, ale wtedy tak to czułam.
Kiedy rozpoczął się proces leczenia i rozpoczęłam naświetlania ulżyło mi. Czułam, że jestem w dobrych rękach. Byłam zdecydowana współpracować i oddałam swoje zdrowie lekarzom. I tak fajnie mi było do 1 chemii, kiedy po niej całą noc męczyły mnie nudności a później czułam się jak sfilcowany dywan zadeptany przy okazji.
To był pierwszy moment krytyczny - już w pierwszym tygodniu leczenia.
Wtedy poczułam, że jestem naprawdę poważnie chora.
Wcześniej nie miałam żadnych objawów, więc gdyby nie papierek z rozpoznaniem nie bardzo mogłabym w to uwierzyć.
Mój zapał zmalał. W sumie wtedy bardzo dużo spałam i myślę, na dzień dzisiejszy, że świadomie uciekałam w ten stan, żeby sobie ulżyć i fizycznie i psychicznie.
Stosowałam też przemyślane techniki samooszukiwania się. Chodziło o liczenie tygodni leczenia. Wymyśliłam patent, że tydzień, w którym biorę chemię (poniedziałek) już się nie liczy, a że w ostatnim tygodniu mam tylko 2 lampy więc on też odpada, a chemii pewnie nie dadzą bo się nie opłaca
I tak jakoś sobie te tygodnie po swojemu liczyłam. Kiedy wyliczyłam sobie, że zostały mi dwa tygodnie (faktycznie 4) nastąpił kolejny kryzys.
Drugi moment krytyczny nastąpił w 4 tygodniu leczenia.
Po 4 chemii miałam tak rozległe skutki uboczne, że przestałam jeść i ... pić. Moja pani dr odwołała mi kolejną chemię, przepisała leki wspomagające i po moich wyliczeniach co do końca leczenia od razu pozbyła mnie złudzeń. A to dodatkowo w te moje urodziny kiedy miałam być już zdrowa!!
Wszystko runęło. Byłam wściekła, na chorobę, na lekarkę, na to, że muszę jeść, ogólnie na cały świat. 2 dni jak zbuntowany przedszkolak oponowałam i domagałam się współczucia.
W końcu rozsądek przemówił i jedzenie stało się kolejnym lekarstwem (niedobrym jak cholera - jak to lekarstwa, pomijając w moim przypadku - nutridrinki)
W kolejnym tygodniu dostałam chemię i do końca leczenia zniosłam je jak na mój gust o niebo lepiej. Ale... odpuściłam. Zdałam się całkowicie na los i przestałam widzieć jakąkolwiek rolę sprawczą odnośnie leczenia szpitalnego w moich rekach.
Zrozumiałam wreszcie, że:
- czasu nie przyspieszę, jakkolwiek bym nie liczyła tydzień = 7 dni
- wyników nie oszukam
- objawy mogę zgłaszać i łagodzić jak się da, nie udam, że ich nie ma
Poza tym, nikt nie chce zrobić mi krzywdy. Lekarze leczą mnie po to by osiągnąć swój cel - wyleczyć mnie i na tym zależy im tak samo jak mnie, aby leczenie było prawidłowe i skuteczne!!! To chyba była eureka. Przestałam się bać tego co mi przepisują i co się ze mną dzieje. Tak teraz myślę, że ja się po prostu bałam oddać kontrolę na ten etap mojego życia obcemu człowiekowi. Przemawiał przeze mnie przeogromny strach i utrata kontroli na swoim życiem
Po zakończeniu leczenia pojawiła się ulga, że to już. I pewnego rodzaju radość z zakończonego etapu, bo i tak pani dr uprzedzała, że około 3 tygodni trwa relatywne odczucie poprawy.
Nie byłam wtedy świadoma, bo mnie pani dr nie poinformowała, że poprawa nie oznacza tylko in plus od stanu obecnego, ale mogę mieć również różne dodatkowe efekty uboczne i ich późniejsze pojawienie się nie ma znaczenia a zaliczają się one do okresu poprawy.
Kilka dni po zakończeniu naświetlań efekt popromienny skutecznie pozbawił mnie snu, możliwości picia, nawet przełykania śliny. Przeogromny ból w buzi. Trudny w najbardziej dotkliwym momencie do opisania. Płacz absolutnie nadchodził mimo woli. Jakby cięcie żyletkami na żywca język i gardło.
I wtedy nastąpił trzeci kryzys.
Przychodziły myśli o bezsensie leczenia (chociaż teraz to i tak już po zabawie - leczenie zakończone - na moje szczęście ) O błędnie podjętej decyzji. Powróciły myśli o śmierci w kontekście ulgi, ale zaraz następował strach - bo przecież nie wiem jak się umiera, czy to boli? Myślę, że to kwestia bólu jaki mi wtedy doskwierał.
Od tego momentu minęło kilka dni, ale kryzys chyba trwa nadal.
Od dwóch dni jestem płaczliwa, moim zdaniem bez powodu. Pojawia się żal gdy widzę spieszących się do pracy ludzi, że oni mogą żyć "normalnie". Złość i zazdrość doskwiera mi gdy czuję zapach obiadu, doskonale pamiętam smak tych posiłków a ja piję nutridrinka. Boję się, że skoro leczenie zostało zakończone to może jakiś cudem ten rak jeszcze tam robi bałagan.
Niby wiem, że to wszystko jest albo niemożliwe, albo przejściowe i minie. Przecież wiem, że kiedyś i "na naszej ulicy będzie święto". Wiem, bo czytam wątki i widzę, mam żywy dowód.
Moje catharsis - wyrzucam emocje.
I dzisiaj przyszedł też taki dzień, że postanowiłam to wszystko z siebie wyrzucić właśnie tutaj, bo niby gdzie? Zdrowy nie zrozumie mimo, że bardzo będzie się starał. A ja chyba już dojrzałam do pisania poza służbowym wątkiem o raku jakiego ja leczę
Myślę, że nabrałam odwagi na odkrycie trochę siebie, dla siebie ale też dla innych, bo temat jest otwarty i wiem, że wiele osób ma/miało/i będzie miało podobnie.
I choćby z tego również względu - może komuś przyniesie ulgę i pomoże. Mi ulżyło, poczułam, że nie jestem w tym sama i już się nie boję, bo mam tutaj swój azyl (jak wiele innych osób)
I tak mnie teraz natchnęło i pojawiła się złość, że wcześniej tego nie widziałam
Vicctory, bardzo mnie się podoba to co napisałaś.
Ja choruję od od sierpnia 2008, czyli niedługo będzie 4 lata (robi to na mnie wrażenie, gdy widzę tę liczbę) i aż tak dokładnie wszystkiego nie pamiętam. Poza tym już w wielu miejscach opisuję to co myślałam, czułam itp., i głównie wyzewnętrzniam się w swoim wątku niemerytorycznym.
Ja swój czas w emocjach dzielę na:
diagnozę - 'dawać mnie chemię', 'olśnienie', że kocham życie i świat jest piękny
do przeszczepu - cały czas kocham świat i życie, radość, radość, radość, pomimo tego, że powoli zaczynam być zmęczona chemioterapią
przeszczep - trochę strachu, ale pomimo obaw nadal jest świetnie, nowa nadzieja
po przeszczepie szpiku - jest świetnie
wznowa, przede wszystkim pierwsza chemioterapia i jakiś czas po niej - nie jest świetnie, jest do d... i po raz pierwszy dołek, poważny dołek
po pierwszej chemii po wznowie - wychodzę z dołka, powoli wyciągam siebie za uszy
po drugiej chemii po wznowie - znów zaczyna być świetnie, radość itd.
podejrzenie kolejnej wznowy - hm... no cóż ... co ma być to będzie ...
nie potwierdzenie kolejnej wznowy - hurrrraaaa!!!
remisja całkowita się utrzymuje, że bardzo fajnie, świat jest piękny, życie jest piękne ...
jednocześnie po długim czasie wracam do życia tzw. 'normalnego', trochę obaw, trochę rozczarowań, ale idziemy do przodu, powoli, krok do kroku uczę się na nowo tzw. 'normalnego życia', ale już ja nie ta sama co przed chorobą
I jest to nadal otwarta księga i nadal kolejne etapy
Na każdy etapie swojego chorowania - akceptowałam swoją chorobę, brałam życie takim jakim jest, nie użalałam się nad sobą. Jedynym wyjątkiem jest pierwsza chemia po wznowie. Ale mając świadomość i odrobione lekcje z poprzedniego etapu chorowania, i przy pomocy nieocenionych niektórych moich znajomych wydobywam się z otchłani rozpaczy, wściekłości itp.
Tak bardzo pokrótce moje emocje w czasie mojego chorowania.
vicctory, przeczytałem Twój wpis na jednym wdechu, prześledziłem wątek merytoryczny i cieszę się, że tak na prawdę masz tyle siły i odwagi do walki
Ja tak na prawdę nie jestem po tej samej stronie, co Ty. Stoję gdzieś na moście... Bo choć jestem zdrowy, to w zeszłym roku pochowaliśmy Brata od Taty, który walczył z rakiem jelita i zgasł nagle, w zasadzie w ciągu 5 dni, a tydzień po Jego pogrzebie Tata miał usuwaną prawą nerkę, na której był guz...
Emocje, które towarzyszą osobom chorym, są na pewno nie do opisania, ale emocje, które czują ich najbliżsi są zapewne niemniejsze... I nie chodzi tu o jakiekolwiek licytowanie się, bo pewnie porównać ich nie można.
Ładnie rozpisałaś w swoim poście etapy, które przechodziłaś (dzielnie i wytrwale). Ja nie jestem w stanie podzielić swoich przeżyć tak dokładnie, ale sam czas operacji i diagnozy Taty był dla mnie ciężki... I najgorzej wspominam, jak w dniu operacji poszliśmy do lekarza zapytać jak poszło itp. I usłyszeliśmy... Że to jeszcze nic pewnego, że wszystko okaże się po badaniach, na które nerka została wysłana. Ale z ich doświadczenia wygląda to na nowotwór złośliwy... I to był najgorszy moment jak do tej pory. Jak wrócić na salę, do Taty, jak się zachować. Nie dać po sobie poznać? A może od razu powiedzieć. Tata od razu poznał, że coś jest nie tak, ale nie dopytywał. Mama na ucho szepnęła mu o owym prawdopodobieństwie. Przyjął to raczej spokojnie... Wieczór był straszny. Lęk, strach, obawa, tysiące przeczytanych stron w internecie. Mimo, że nie wiedziałem jeszcze czego szukam, połykałem kolejne, często kompletnie nie dotyczące tematu, informacje. Nie dzieląc się nimi z nikim. Wyniki nie były już tak wielkim szokiem, były poniekąd spodziewane, aczkolwiek zawsze mogły być gorsze. Tata doszedł do siebie po operacji, wrócił do pracy. Kontrole u lekarzy wykazały, że na ówczesną chwilę "jest zdrowy", tzn guz został wycięty i nigdzie nie powinno go być.
Teraz, po RTG płuc, pojawiły się znowu wątpliwości, czekamy na wizytę u lekarza, emocje wracają, złe myśli przeplatają się z tymi dobrymi. Czekamy...
A Tobie życzę dużo siły i wiary, które tak łatwo stracić w ciężkich sytuacjach. I uśmiechu. Zarówno Twojego, jak i ludzi Ci najbliższych. Niech towarzyszy Wam w najbardziej pochmurne dni...
Przesyłając dobre emocje, 3mam kciuki
_________________ "Pomyśl Choć Przez Chwilę, Podaruj Uśmiech Swój
Tym, Których Napotkałeś Na Jawie I Wśród Snów..."
JustynaS1975, dla mnie to co piszesz to jest dopiero emocjonalne osiągnięcie - ciągłe hura.
Tylko tak między nami, to trochę nie chce mi się wierzyć, że zawsze właśnie takie, myślę, że wiele nie pamiętasz ze swoich stanów emocjonalnych, może to taka "dobra mina do złej gry"
... ja jakiś czas temu nauczyłam się przede wszystkim rozpoznawać i trochę wyrażać swoje, nawet te nieprzyjemne emocje. Wiedziałaś, że jest ich ponad 300?
Myślę, że to Twój sposób na tą niezwykle trudną sytuację i wiesz co? Skoro działa to po co go zmieniać
Co do watku na dziś - miej sobie tą chandrę ile chcesz i nie gań się za to i nie przywołuj do porzadku! Jesteś ludź i masz prawo sobie ponarzekać ile Ci się podoba, bez względu na chorobę!
Ufaj swojemu organizmowi i psychice, one wiedzą czego na dany moment potrzebują, mówię Ci Mi jak jest źle to jest mi źle i już... czekam aż przejdzie i przechodzi.
Pozdrawiam
[ Dodano: 2012-05-18, 15:57 ] uho, czytając Twój wpis tak sobie uzmysłowiłam, że 6 lat temu kiedy zachorował mój Tata miałam podobnie po diagnozie... Niestety u mnie był wyrok - rozsiany proces nowotworowy - otworzyli i zamknęli - kazali ostatnie tygodnie spędzić jak najlepiej... zanim doszłam do sali pooperacyjnej dopiero do mnie dotarło co lekarz powiedział i wtedy... przerażenie!
uho napisał/a:
Jak wrócić na salę, do Taty, jak się zachować. Nie dać po sobie poznać? A może od razu powiedzieć.
Zanim do niego poszłam wypaliłam pół paczki papierosów pod szpitalem, wylałam morze łez i dopiero się odważyłam... do tego była jeszcze mama, której trzeba było to jakoś przekazać. Jak jechała po leki uspakajające dla niej pod apteką uszkodziłam auto... niewiele więcej pamiętam z tego dnia.
Ale myślę sobie, że emocje są podobne, etapy również, tyle, że rodzinom jest łatwiej "walczyć" o badania, dopytywać, domagać się itd. Mi było czasami tak źle, że nie miałam sił mówić o tym, wolałam pójść do domu i przeżyć to jakoś... Na szczęście był obok ktoś zdrowy, kto dzielnie domagał się dla mnie pomocy
Głowa do góry - Tobie również życzę wytrwałości i siły i dużo uśmiechu
Ja znam swoje emocje, uczę się ich, uczę się ich cały czas rozpoznawać, mieć wgląd w siebie. Jeśli się złoszczę, to się głęboko zastanawiam dlaczego. Podobnie z innymi emocjami (związanymi nie tylko z chorobą). I przede wszystkim potrafię być szczera wobec siebie. A swoje przemyślenia przelewam tu na forum. Mój wątek jest rodzajem mojego bloga, mojego pamiętnika. I tu jestem jak najbardziej szczera.
Staram się nie oceniać innych, i jeśli coś jest inaczej czy ktoś przeżywa inaczej niż sobie to wyobrażam, nie podważam tego.
_________________ Człowiek ma dwa życia. To drugie zaczyna się wtedy, gdy zrozumiesz, że życie jest tylko jedno.
Choroba moim nauczycielem, nie panem.
Dzisiaj nastąpił chyba kolejny etap, albo coś mi umknęło w międzyczasie i tak się zastanawiam co tak naprawdę się dzieje.
Wszystko wraca do normy.
Razem z moją panią dr jesteśmy zgodne co do tego, że spotykamy się na kontrolę i leczenie już tylko skutków leczenia, bo nasz cel został osiągnięty, a potwierdzimy go w stosownym czasie badaniami.
Od trzech dni powolutku wdrażam normalne jedzenie, zaczynam wychodzić i normalnie żyć, i... coś jest nie tak. Chyba mam jakiś syndrom ozdrowionego czy jak? Czuję się bardzo podobnie jak przed chorobą, szczególnie kiedy leżę w łóżku i jestem wypoczęta I wtedy mam takie przekonanie, że już po wszystkim.
Mam takie wrażenie czasami, że to był tylko zły sen a ja już się obudziłam... i nagle - zderzenie z rzeczywistością - brutalna prawda - nie jem normalnie, nie mam tak dużo sił jak mi się wydaje, nie jestem jeszcze na 100% zdrowa
Może stworzyłam sobie iluzję a rozpadające się iluzje boleśnie ranią. Woody Allen.
Może to mnie tak teraz boli. Tylko po co sama się oszukuję? Dlaczego? Mechanizm obronny psychiki?
I tak mi dzisiaj źle było i tak smutno i usłyszałam jedno zdanie, które do mnie przemówiło: Wygrałaś wojnę i chcesz się poddać?
Niedziela, trochę wolnego czasu, jutro nie idę do pracy to i trochę się 'pomądrzę' i w tym wątku.
Piszę ten wniosek, ponieważ chcę się ustosunkować do
vicctory napisał/a:
Może stworzyłam sobie iluzję a rozpadające się iluzje boleśnie ranią. Woody Allen.
oraz trochę wyjaśnić
vicctory napisał/a:
dla mnie to co piszesz to jest dopiero emocjonalne osiągnięcie - ciągłe hura.
Swój ‘post hurra w tym wątku” napisałam w pośpiechu i chciałam napisać szybko. Dlatego być może niektórych być źle odczytywany. Pisałam w pośpiechu, i pisałam o ogólnych odczuciach.
Vicctory, założenie tego wątku przez Ciebie oraz ‘dyskusja’ z Tobą zmusiły mnie do powrotu do momentu diagnozowania mojej choroby. I bardzo dobrze. Ponieważ to w tym momencie, gdy jestem na etapie ‘wychodzenia’ do tzw. normalnego życia bardzo mnie się to przyda. Bo jest kluczową dla mnie maksymą (pierwszą ważną lekcją, z której wywodzą się inne). Moja pierwsza lekcja: nie jestem wieczna, nie jestem nieśmiertelna i to nie jest tak, że będę żyła milion lat. I to motywuje mnie i powinno motywować. To motywuje do tego, że każdy moment życia trzeba jak najlepiej wykorzystać. To sprowadza się do tego, że ważne jest to TERAZ I TU. Bo tego TERAZ ja jestem pewna. I to TERAZ mam wykorzystać. I tak jak przypomniał mnie ostatnio Majkelek, że życie to jest właśnie to co Cię zaskakuje kiedy jesteś zajęty snuciem planów (chyba słowa J. Lennona).
Dlatego nie chcę snuć planów na przyszłość, tzn. zajmować się tylko snuciem planów na przyszłość, przyszłość to zagadka. Życie już pokazało, że snuć plany to ja sobie mogę.
Dlatego nie chcę użalać się nad sobą, marudzić, narzekać, szkoda mnie na to czasu.
Ja chcę celebrować każdą chwilę do granic możliwości.
Również przejrzałam wszystkie swoje ważne zapiski, notatki, cytaty, takie pliki, które są zbiorem moich przemyśleń, jak i również cytatów osób sławnych i tych, ‘anonimowych’, które mnie pomogły, bądź spięły moje myśli, postawiły ‘kropkę nad i’, z całego okresu chorowania.
I dwa najważniejsze cytaty:
Jest tylko jeden najważniejszy czas, a ten czas - to teraz. Chwila teraźniejsza jest jedynym czasem, jaki mamy. Najważniejszą osobą jest zawsze ta, z którą właśnie przebywamy, która stoi przed nami, bo kto wie, czy jeszcze z kimkolwiek będziemy mogli się spotkać. Najważniejszym zajęciem jest czynienie szczęśliwym tego, kto znajduje się obok nas, albowiem samo to stanowi cel życia. - Thich Nhat Hanh - "Cud uważności "
Ważny jest każdy dzień, ważny jest każdym dzień, w którym możemy działać, dawać siebie innym. Każde życie zmierza w jednym kierunku zawsze i nieuchronnie. Ważna jest każda chwila, każdy dzień, każda noc, bo nikt z nas nie wie kiedy dobrnie do końca, nawet ten najzdrowszy. Ważna jest radość promieni słońca każdego dnia i najmniejszy uśmiech najbliższych.
I jeszcze przypomnę w tym wątku cytat, który zapodałam w swoim niemerytorycznym wątku:
„Warto, (…) na pewnym etapie życia pokusić się o pełną akceptację faktu, że w starciu z naturą przemijania jesteśmy bezbronni. A w związku z tym powinniśmy każdą sekundę życia poświęcać na próby takiego zagospodarowania wszystkich chwil, aby – podsumowując życie – nie dojść do wniosku, że było ono kompletnie pozbawione sensu”. - Katarzyna Nosowska
(Zapodaję ten cytat ponieważ się pod nim podpisuję)
_________________ Człowiek ma dwa życia. To drugie zaczyna się wtedy, gdy zrozumiesz, że życie jest tylko jedno.
Choroba moim nauczycielem, nie panem.
Oj Justyna dobrze gadasz
Jutro jest dokładnie pół roku od diagnozy raka jelita u mnie ( o godz. 11). Lekarz, który robił mi kolonoskopię był na początku rzeczowy, mało sympatyczny, nawet opryskliwy. Jak zobaczył to coś u mnie to bez ogródek, "bez znieczulenia" powiedział mi ale zmienił się i ta jego zmiana bardziej przeraziła mnie niż to co mówił. Zaczęło docierać do mnie, że coś jest nie tak. Pamiętam to jego spojrzenie. Potem to było niedowierzanie i czasami napady strachu. Bałam się jechać na operację do szpitala ale o dziwo tam bardzo się uspokoiłam. Właściwie teraz ten okres wspominam bardzo dobrze, jakoś tak pozbierałam się tam, wzmocniłam.
Teraz próbuję to sobie wszystko poukładać. Nie zawsze z dobrym skutkiem choć fizycznie wróciłam do pełnej sprawności (nie miałam chemii). Nie mogę jeszcze tylko znaleźć recepty na opanowanie paniki przed badaniami kontrolnymi ale zaczynam już widzieć zalety tej całej sytuacji.
Dziś mija dokładnie 3 miesiące jak dostałam do ręki wynik badania hist-pat. z rozpoznaniem.
O dziwo nie pamiętam tamtych emocji, w ogóle mam wrażenie, że niewiele pamiętam z tych 3 miesięcy. Z jednej strony znajomi mówię, że "to już tyle minęło?", "jak ten czas leci", a mi się wydaje, że minął rok, albo więcej i już powinno być wszystko "po staremu".
Czuję się trochę w zawieszeniu, rozbita i nieposkładana jeszcze na nowo.
Wiem, że na wszystko potrzeba czasu i staram się być dla siebie wyrozumiała.
Łapię pozytywne myśli, które wpadają mi do głowy i staram się ich nie wypuszczać... Reorganizuję trochę swój świat, oswajam się z rzeczywistością i uczę się być na nowo...
Korzystam z doświadczenia innych, szukam inspiracji i pomocy z zewnątrz. Wszystko co pozwoli mi znowu poczuć spokój jest dla mnie teraz najcenniejsze.
W sumie tak sobie pomyślałam, że w tym wątku napiszę o emocjach po zakończeniu leczenia. O emocjach 'po' pisałam w swoim wątku niemerytorycznym, także nie wszyscy czytali, a tu jest taki wątek do tego odpowiedni.
O emocjach w trakcie nie będę pisać szczegółowo (ogólnie napisałam), ponieważ jest to długi okres czasu. Poza tym teraz już zauważam, że wiele rzeczy zaciera się pamięci. Niedługo zbliża się rocznica mojego zdiagnozowania, która zbiega się z rocznicą zakończenia leczenia.
Leczyłam się blisko 3 lata (najpierw 9 chemii, potem przeszczep szpiku, w dość krótkim czasie od przeszczepu wznowa, 2 chemioterapie i miesiąc naświetlań) i tak naprawdę nie miałam odpoczynku od leczenia. Trzymałam się dobrze, i byłam jakby "na haju" emocjonalnym. I jeszcze jedno zauważyłam w czasie leczenia: nie trzeba myśleć. Ma się na celu podstawową wartość: przeżyć. To ustawia wszystko.
Tuż po zakończeniu leczenia: jest radość przemieszania z niedowierzaniem, niepewność, że jestem już wyleczona i lekki niepokój, że lekarza będę widziała tylko co jakiś czas Jak to? Skoro prawie przez całe leczenie jest się na łańcuszku szpitala, lekarzy, przychodni itp., a tu raptem kończy się to.
Następny etap:
Okrzepłam w tym już. Mam szarą rzeczywistość, za którą tak tęskniłam. I ... mam zespół odstawienniczy od emocji. Czuję się z lekka pusta. Cieszę się, że jestem, że żyję, doceniam to co mam, ale jakoś tak mniej. To nie radość pełną piersią, aż to zachłyśnięcia (którą paradoksalnie odczuwałam w czasie leczenia, zwłaszcza a okresach, gdy wychodziłam ze szpitala)
Ten etap to też rozczarowanie. Rozczarowanie sobą, rzeczywistością. To co spotyka odbiega od tego co sobie wyobrażałam jak to będzie ‘po’. Kilka dla mnie przykrych wydarzeń nie ułatwiło życia, nie pozwalało się cieszyć tak jak można by to sobie wyobrażać (niedoszły ma nową kobietę (trzeba było przełknąć gorzką pigułkę), brak perspektywy dalszego zatrudnienia )
Poczucie niemocy, co najmniej ‘lekkiego’ wyalienowania. Trzeba zacząć myśleć (w czasie leczenia się o tym nie myśli): chociażby co dalej z pracą. Niestety póki co, nie mam pomysłu.
Z czego się cieszę, to z tego, że udało mnie się nie wpaść w czarną dziurę rozpaczy, sfrustrowania, wścieku na cały świat itp.
No i cóż … Rzeczywistość jest taka jaka jest.
Teraz jestem na etapie wychodzenia z rozczarowania. Mam kolejny etap w życiu. Biorę życie takie jakim jest. Bo niezależnie jakie problemy mnie to życie zsyła, to przeszłam niejedno, aby być w tym czasie, którym został mi podarowany. I mam się z tego cieszyć i być wdzięczna !!!
_________________ Człowiek ma dwa życia. To drugie zaczyna się wtedy, gdy zrozumiesz, że życie jest tylko jedno.
Choroba moim nauczycielem, nie panem.
Moje drogie...trafiłam dopiero teraz na ten wątek. Podziwiam. Mam świadomość, że życie kiedyś skończyć się musi, że wieczność to termin dla ludzi nieosiągalny. Niestety jestem na etapie braku zgody na taki koniec. Mam żal do nie wiem losu, przeznaczenia, Boga, że jeszcze i to nie zostało mi oszczędzone. Wiem, że żal mogę sobie mieć a nieuniknione i tak mnie dopadnie jednak....Na początku jak zaczęłam pisać na forum byłam zafascynowana, że tak sobie ludzie pomagają, wspierają się. Potem kiedy po pierwszej fazie wymiana wpisów stawała w miejscu a na pytania mądre czy głupie był brak odpowiedzi uznałam, że coś tu nie tak. Chciałam nawet zlikwidować swoją bytność na forum. Minęło kilka miesięcy i wróciłam, bo gdzie znajdę ludzi tak samo potraktowanych przez życie jak ja? Kto mnie zrozumie nawet jeśli nie zawsze odpisuje? I już się nie burzę. Czytam i piszę w swoim rytmie. Ja nie mam przekonania o tym, że wygrałam wojnę. Owszem wygrałam bitwę, ale wojny nie wygram. To kwestia czasu. Nawet jeśli ta wojna potrwa 10 lat. Nic tu nie da wizualizacja zdrowej baby jak koń, raka przejechanego przez rosyjski tank i gęby jak dwa zlewy bezbożnie szczęśliwej. Jestem na etapie badań kontrolnych i wiem co się dzieje ze mną gdy czekam na wynik a potem jakoś zawsze ten wynik nie jest jednoznaczny i znowu czekam żeby dowiedzieć się, że jest ok do następnego badania. A jeszcze ich nie skończyłam w pierwszym rzucie. Po 10 latach takich napięć będę psychicznym wrakiem, który z trudem trafi w sedes. Ok nie generalizuję, bo piszę o sobie inni mogą mieć inaczej. Nie potrafię póki co cieszyć się dniem teraźniejszym a co gorsza gdyby teraz miał być mój koniec to mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że miałam beznadziejnie zmarnowane życie. Dlaczego? Musiałabym się tu mocno wywnętrzyć co wcale nie musiałoby być złe, ale byłoby trochę długie. W każdym razie w moim życiu nie brakowało traumatycznych przeżyć, po których sztuką jest się podnieść. Ogromnym wysiłkiem wyszłam z tego i wyszłam na tzw ludzi. Zajęło mi to sporo czasu. Moja nadzieja na dobry okres była nadzieją wiązaną z przyszłością. Zapracowałam sobie w swoim mniemaniu na trochę dobrego. Niestety spotkał mnie rak a mało tego w takim momencie zostawił mnie człowiek, którego pokochałam i któremu uwierzyłam. Nie wiem czy będę żyła wystarczająco długo aby zrozumieć nie raka tylko Jego. Myślę, że nie zrozumiem nigdy. Gdzieś tam z lat szkolnych pamiętam Diogenesa, który w samo południe z latarnią w ręce szukał człowieka. Jemu już wówczas było trudne to jak ja miałam znaleźć....
Zapracowałam sobie w swoim mniemaniu na trochę dobrego. Niestety spotkał mnie rak a mało tego w takim momencie zostawił mnie człowiek, którego pokochałam i któremu uwierzyłam. Nie wiem czy będę żyła wystarczająco długo aby zrozumieć nie raka tylko Jego.
Saro , nie odpowiem ci na wszystkie pytania ale mogę odpowiedziec na to ,
jesli ktoś zawodzi w takim momencie zycia to moim zdaniem nie warto myślec dlaczego ?
nie warto szukac zrozumienia jego postępowania ,bo prędzej czy pózniej by zawiódł nawet gdybyś nie była chora
nie potrafię zrozumieć takiego postępowania ale zycie nauczyło mnie jednego, prawdziwych przyjaciół poznajemy wtedy kiedy zycie wystawi ich na probę, i wiem ze mało ich przejdzie ten test pomyślnie
Nawet jesli zostanie tylko jeden(a) to będzie on(a) sprawdzony i takich warto się trzymać
a temu panu po prostu nie starczyło siły odwagi i miłości .Bo co to za miłośc skoro się ucieka w chwili proby ?
on nie jest wart ani zrozumienia ani nawet Twoich myśli
jeszcze obok Ciebie zaroi się od ludzi , ale będa to inne osoby , ktore sprawdziły się pod każdym względem
_________________ Nawet jeśli niebo zmęczyło się błękitem, nie trać nigdy światła nadziei.
w takim momencie zostawił mnie człowiek, którego pokochałam i któremu uwierzyłam. Nie wiem czy będę żyła wystarczająco długo aby zrozumieć nie raka tylko Jego. Myślę, że nie zrozumiem nigdy. Gdzieś tam z lat szkolnych pamiętam Diogenesa, który w samo południe z latarnią w ręce szukał człowieka. Jemu już wówczas było trudne to jak ja miałam znaleźć....
Na to nie znajdziesz odpowiedzi, tak się dzieje. Mnie to spotkało dwa razy i to nie ja byłam chora, a moi rodzice. I w zasadzie ja nie mam absolutnie żalu, bo rozumiem, że to jest taka ogromna presja i obciążenie psychiczne, że ludzie tego nie wytrzymują, a czasami zwyczajnie tak im łatwiej.
Ale uwierz mi, daj czasowi czas, a znajdzie się ktoś..
Dozorca bramę otwiera,
Pacierze senne ktoś gdera,
Wracają z nocnej zmiany już.
Na niebie blask porannych zórz,
Przy kawie samotnej,
Przy chlebie samotnym marzę...
Czasem chce się do człowieka,
Kiedy szczęścia brak,
Kiedy na nas nikt nie czeka
Albo byle jak.
Czasem chce się do człowieka,
Gdy się jest na dnie,
Film nie pomaga,
Książka to blaga, nie, nie, nie!
Bo nam chce się do człowieka,
Knajpy znają nas,
Musi minąć jakiś czas,
Musi wyschnąć rzeka,
Muszą zblednąć sny,
Wtedy wrócą zwykłe dni.
Dozorca bramę zamyka,
Ostatni przechodzień znika,
Na strychu wielkie pranie schnie,
Po cichu mysz okruchy je,
Zasypiam zbyt wcześnie,
I marzę już we śnie, we śnie...
Czasem chce się do człowieka,
Kiedy szczęścia brak,
Kiedy na nas nikt nie czeka
Albo byle jak.
Czasem chce się do człowieka,
Gdy się jest na dnie,
Film nie pomaga,
Książka to blaga, nie, nie, nie.
Nie pomoże żaden lekarz
Ani głupia złość,
Musi nadejść taki ktoś,
Kto chce też do człowieka,
Lepszy jest niż ty,
I otworzy Tobie drzwi...
Dziękuję Wam za odpowiedzi, za słowa otuchy, za dobrą energię. Po tym doświadczeniu już się nie otworzę na drugiego człowieka. Zresztą co miałabym do zaoferowania. "Zdrowi" partnerzy nie zdają sobie sprawy jak wielka odpowiedzialność na nich spoczywa. Wiem, że jest to trudne, ale żeby uciekać, szukać pretekstu, bo oczywiście powodem naszego rozstania nie była moja choroba, ale nie pytajcie co, bo szczęka mi opadła. Zresztą ktoś powiedział, że nie ma ludzi zdrowych są tylko nie zdiagnozowani. Kto wie co kogo czeka już może tuż za rogiem. W każdym razie świadomość braku przyszłości, braku wizji własnej śmierci i bezsensownie kończącego się życia w okolicznościach jakich jestem nie pomaga mi wcale. Niemniej ile nie onarzekałabym się to i tak nie zmienia to faktu, że żyję. Ciepełka dla Was kochane
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum