No... dziś znów piękny dzionek. Piąty w lipcu bez deszczu. No i oczywiście - rafting
. Na pokładzie miałem trzy wspaniałe tyłeczki... To znaczy trzy dziewczyny z pięknymi tyłeczkami. I bądź tu zdrowy człowieku... Woda rewelacyjna, humoru nie zepsuła nawet płynąca nieopodal owca. To znaczy płynęła nie własnymi siłami, tylko dlatego że wzdęta była. Ale nie śmierdziała, więc było ok, trzeba było tylko dać się wyprzedzić. W każdym razie na spokojnych odcinkach rozmowy na tematy różne, pozwoliłem łyknąć z piersiówki... No i zeszło na odchudzanie, i nieopatrznie chlapnąłem, że też cośtam się przymierzam do chudnięcia, ale jak na razie tylko przymiarka mi wychodzi. I usłyszałem od jednej z dziewczyn:
- ale ty nie jesteś gruby... masz tylko taką budowę, jak te konie do orania...
Zbaraniałem. I taka cisza zapadła. No i powinienem się zaśmiać, ale jak ta cisza była... wiecie o co mi chodzi? Dziewczyna nie była złośliwa, ani to nie miał być żart, tylko ja wiem? Pocieszyć chciała...
I wtedy mi się przypomniała podobna historyjka zakończona ciszą. Ale nie jakąś tam zwykłą, małą ciszą. Tylko taką dudniącą CISZĄ...
Otóż mama mojego kolegi była specjalistką od tzw. "fopasów". No i ta niewiasta wracała kiedyś z marketu z siatkami w obu rękach, i przed klatką spotkała swoją sąsiadkę, podobnie objuczoną. No i wiecie. Przed klatką siatki na ziemię, grzebanie w torebce, bo to klucze trzeba znaleźć, no i jest pretekst do rozmów (podstawowy temat: jak my musimy zasuwać, a te chłopy...). No i mama mojego kolegi powiedziała:
- oj, my to objuczone jak te wielbłądzice...
Zapadła cisza, gdyż sąsiadka kolegowej mamy miała skoliozę... a właściwie niewielki garb. No i mamuśka zrobiła najgorszą rzecz jaką można w takiej sytuacji zrobić - próbowała wybrnąć... powiedziała:
- kochana Pani, ale przecież mnie chodziło o te dwugarbne...
Wtedy dopiero zapadła CISZA... wczuliście się? Taka cisza, w której brzęk muchy wydaje się głośny jak huk odrzutowca, w której słychać tupot mrówki, cisza, którą można by kroić...